Jednym z gości tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji jest francuski reżyser Bertrand Bonello. Twórca takich produkcji jak m.in. "Paris Is Happening", "The Pornographer" i "Apollonide. Zza okien domu publicznego" pokazał na Lido swój nowy film, "La bête" ("The Beast"), którego gwiazdami są Léa Seydoux i George MacKay. To ekscentryczne połączenie science-fiction, melodramatu i kina kostiumowego, opowieść o kobiecie, która próbuje pozbyć się swoich emocji. Recenzuje Jakub Popielecki. ***
recenzja filmu "La bête", reż. Bertrand Bonello
Aktorka o stu twarzach autor: Jakub Popielecki
Léa Seydoux stoi w studiu filmowym na tle zielonego ekranu. Zza kadru płyną kolejne reżyserskie wskazówki. "Przesuń się w lewo, przesuń się w prawo, tutaj będzie stało biurko, a zza tego rogu wyskoczy bestia, teraz na nią zareaguj i krzycz".
Bertrand Bonello odsłania kulisy filmowego spektaklu i robi z tego metaforę. Jego "
La bête" (po polsku: "Bestia") to opowieść o tym, że największe życiowe dramaty wydarzają się nieraz w naszych głowach, kiedy wyświetlamy na green screenie świadomości swoje oczekiwania, namiętności i strachy. Sami jesteśmy swoją własną bestią?
Akcja "
La bête" rozgrywa się w przyszłości zdominowanej przez sztuczną inteligencję. Ludzkie emocje uznawane są za defekt i stanowią poważną wadę w CV. Gabrielle (
Léa Seydoux) postanawia poddać się zabiegowi oczyszczenia z uczuć. To standardowa procedura, która cofa się po łańcuchu DNA tropem poprzednich żyć, kasując wszelkie ślady sentymentów i namiętności. Kobieta wraca do swoich byłych inkarnacji, przeżywając na nowo kolejne wersje relacji z jej ukochanym Louisem (
George MacKay). To miłość, która nigdy nie doczekała się spełnienia ze względu na prześladujące Gabrielle przeczucie nadciągającej katastrofy…
Film jest ekranizacją noweli
Henry’ego Jamesa "The Beast in the Jungle", ale
Bonello wykracza daleko poza literacki pierwowzór. W "
La bête" spotykają się kostiumowy melodramat, science-fiction, "gadane" kino francuskie i… vlog. Reżyser żongluje konwencjami i łączy wodę z ogniem. Sceny "z epoki" przywodzą na myśl "
Zeszłego roku w Marienbadzie"
Alaina Resnais: podczas wystawnego bankietu mężczyzna próbuje przekonać kobietę, że już się kiedyś spotkali, nie mogą jednak zgodzić się co do szczegółów wspólnej historii. Futurystyczna rama narracyjna ma coś z "
Broniąc życia": podobnie jak bohater
Alberta Brooksa, Gabrielle tkwi w czymś na kształt czyśćca, rozliczając się z lęku, jaki kierował jej dotychczasową egzystencją. Odwiedzane przez bohaterkę nostalgiczne dyskoteki wzorowane na kolejnych dekadach XX wieku kojarzą się zaś z "San Junipero", odcinkiem serialu "
Black Mirror", który również był swoistą love story wielokrotnej szansy.
Bonello inscenizuje zarówno katastroficzny Paryż wielkiej powodzi z 1910 roku, jak i ascetyczną wizję przyszłości.
Seydoux zaś na przemian obnosi wystawne suknie i zanurza się w futurystycznym basenie z czarną mazią.
Dużo tego wszystkiego – na dodatek film trwa bite dwie i pół godziny. Z ekranu czuć jednak jakąś nieokreśloną pustkę. Po części to wynik minimalistycznej konwencji (albo minimalistycznego budżetu, hehe), ale chodzi o coś jeszcze. Przy wszystkich uruchomionych przez
Bonello kontekstach i stylistykach, przy potoku słów, jakie wylewają się z ust bohaterów, przy posuwistym tempie i rozwlekłym metrażu, "
La bête" jest po prostu zbyt prostą historią. Konteksty – zamiast ze sobą rozmawiać - tylko dociążają film. Zamiast prowokować – zaciemniają.
Całą recenzję filmu "La bête" znajdziecie TUTAJ.